środa, 26 listopada 2014


Życie? Do pełna, proszę!


Żyć pełnią życia. Co to oznacza?
Dziś wielu zasugerowałoby, że żyć pełnią życia to realizować każdą możliwość. Nie rezygnować z niczego. Nie wybierać.
Ale nie da się iść wszystkimi drogami naraz. Nie można przeżywać każdego wariantu swojego życia. Życie jest tylko jedno.
Zawsze coś zamiast czegoś.
I to jest wspaniałe. To pozwala skupić się. Zadecydować. Rozpocząć podróż w głąb.
Dla niektórych synonimem życia bogatego jest życie ruchliwe.
Bieg. Po powierzchni. Bez przystanków. Z oddechem, który się rwie.  
Ten bieg nie jest miarowym długodystansowym wysiłkiem. Jest serią sprintów. Zbyt szybkich, by zobaczyć przemierzany świat, zbyt wolnym jak na sprint.
Jest po nic, lecz to jest to smutniejsze nic. „Po nic” nie jest tym samym co „bez interesu”. „Po nic” czytać należy dosłownie. Dla odmiany bezinteresowność może stanowić cel.
A więc namysł. Przystanek. Oddech. Wybór. Ruch w głąb.
Ruch w głąb to jednoczesny bezruch w innych sprawach. Nieuczestniczenie w bieganinie, wyścigu, pogoni.
Zamiast karuzeli w lunaparku, zamiast tunelu strachu, zamiast montażu atrakcji – medytacja i mozolne dążenie do celu.
Żyć pełnią życia to rezygnować z wielu aktywności, to nie rozmieniać się na drobne, to być kimś więcej niż bohaterem kolorowych zdjęć zamieszczanych w internecie.
Jeśli wolno zacytować własną powieść:
  Miał swoją mantrę: „mniej, mniej…”. Może później wyjaśni się do jakich spraw to „mniej” się odnosiło, a w których nie znajdowało zastosowania. Czasem, choć rzadko, mantra przedzierzgała się w wariant „biel, biel…”. Jak biała karta, jak biały notes nieupstrzony notatkami, terminami spotkań, sprawunkami, zamierzeniami.
  Nie powtarzał: „nic, nic…”, lecz „mniej, mniej…”. To kolosalna różnica, „mniej, mniej…” jest daleko od „nic, nic…”. Blisko „nic, nic…” jest „więcej, więcej…”.


czwartek, 30 października 2014


Polak czytający na liście zagrożonych gatunków


 Czy zachęcać do czytania książek?
 Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Twierdząca. Ale czy na pewno? Dlaczego osoba szczęśliwa, spełniona, nieczytająca miałaby sięgnąć po powieść, reportaż, tomik poezji?
 Może by tak dać jej spokój. Jak również osobie nieszczęśliwej, niespełnionej, nieczytającej. Może rozsądniej nie zachęcać. Może wygodniej nie zachęcać.
 Nie prowokuję. Mam autentyczne wątpliwości, czy warto walczyć o poprawę statystyk. Czy poprawa statystyk to jakościowa (intelektualna, emocjonalna) poprawa obywateli?

 Pogląd to znany. Pamiętam, że rzucił mi się w uszy, gdy oglądałem kiedyś rozmowę z Zygmuntem Kubiakiem. Wybitną sztukę, ważkie dokonania kultury przekazuje kolejnym pokoleniom garstka, skromna grupka, procent, promil społeczeństwa. Wcale nie ogół.
 Przynależność do tej elity nie budzi mojego niesmaku, bo to elita całkowicie otwarta. Każdy może dołączyć. Tu nie ma snobizmu. 
 Jednak dla mnie powodem czytania nie jest przekazanie pałeczki następnym generacjom. Podstawowy powód to przyjemność czytania. Przyjemność! Czasem rozkosz!

 Na teoretyczny wybór, czy wolałbym, aby literaturę artystyczną czytała garstka czy wszyscy lub chociaż prawie wszyscy, odpowiadam, chciałbym, aby czytali prawie wszyscy.
 Jest to raczej utopia, ale o utopii na dwa przynajmniej sposoby można myśleć. Tak przedstawia to Karol Modzelewski w swojej autobiografii Zajeździmy kobyłę historii. Utopia to coś niemożliwego do zrealizowania, więc odrzucić należy tę mrzonkę albo utopii nie da się w pełni urzeczywistnić, ale jest to pewien idealny cel, do którego warto się zbliżać.
 To, że z dwóch teoretycznych modeli, z dwóch makiet wybieram jedną, nie znaczy jeszcze, że zaangażuję się w marsz ku jej realizacji. Gdyby sprawę strywializować można powiedzieć, że nawet jeśli chciałbym, by Polska została Mistrzem Świata w piłce nożnej, nie mam zamiaru nic robić w tym kierunku. Zresztą bardziej na sercu leży mi sport rekreacyjny niż zawodowy.
 Przy tym pamiętać należy, że w piłce nożnej i literaturze niekoniecznie o to samo chodzi.

 Załóżmy, że pomimo wszystkich tych wątpliwości (a także licznych niewypowiedzianych powyżej) przypadkiem lub celowo znajdziemy się w obozie zachęcających czy też tych, którzy chcieliby zachęcać.
 Jak zachęcać?
 Słabo robi mi się, gdy słyszę czasem w telewizji opowieści o tym, jak to wspaniale być czytelnikiem. Od tych wypowiedzi wieje nudą na kilometr. Jest to często tak ponure ględzenie, że gdybym dotąd nie zainteresował się literaturą, to z pewnością nie sięgnąłbym po żadną książkę. Z tego musi być lichy efekt.
 Już lepiej zachęcać z humorem. Już lepiej kabaretowo, telenowelowo. Bo też i pamiętajmy kogo wciągamy. Może warto zatrudnić copywriterów, duże agencje reklamowe. Niech reklamują jak chipsy, jak płyn do kąpieli, a może najlepiej jak erotyczne gadżety firmy Durex.
 Bo centralnym punktem zachęty musi być przyjemność. Trzeba kusić i uwodzić. Może nawet kłamać.
 Oczywiście ta przyjemność nie oznacza, że literatura ma być lekka i łatwa. Przyjemność jedzenia nie musi oznaczać konsumowania fast foodów.

 Niezależnie od tego jakie strategie przyjmą zachęcacze, istnieją, jak sądzę, pewne, niemalże obiektywne powody, dla których warto czytać.
Rzeczowo i zwięźle rzecz ujmując, tak przedstawiałyby się cele literatury:
- sprawiać przyjemność
- uczyć empatii
- prowokować do niezależnego i kreatywnego myślenia
- rozwijać wyobraźnię

I kilka przypisów do tej listy.
Przyjemność – już sugerowałem, że może rodzić się także z przedstawienia rzeczy nieprzyjemnych. Zmierzenie się z nimi może nieraz zrodzić znacznie intensywniejszą satysfakcję.
Empatia – w tym punkcie zawiera się obserwowanie życia z perspektyw odmiennych od naszej, zarazem umiejętność opowiedzenia innym własnej historii etc.
Myślenie – nie pouczać, tylko do pewnego punktu nauczać, a czasem wręcz nie nauczać, zawsze liczyć na aktywność czytelnika.
Wyobraźnia – po co wyobraźnia? Gdyby argumentem miała być umiejętność wymyślania i opowiadania bajek swojemu dziecku, byłby to już argument ważki. Ale wyobraźnia dotyczyć może bardzo rozmaitych dziedzin od medycyny przez informatykę aż do motoryzacji czy budowania statków kosmicznych. W naszej edukacji zanotowaliśmy w ostatnim czasie prymitywny zwrot, ku uczeniu tego, co praktyczne. Ten typ edukacji będzie hodował odtwórców, powielaczy schematów. Jeśli chcemy, aby Polacy byli wykonawcami cudzych pomysłów, nadal powinniśmy uważać, że w programie nauczania niepotrzebna jest poezja czy filozofia, a muzyka i plastyka stanowią stratę czasu. Ale jeżeli chcemy być innowacyjni, jeśli marzy nam się wynalazczość, jeśli liczymy na to, że nasi rodacy będą zmieniać świat, wytyczać nowe trendy, wówczas nie możemy pozwolić sobie na redukcję tych aktywności, które rozwijają wyobraźnię i niestandardowe myślenie.

 Tu nieco zbliżyłem się, może nawet bardzo, do tych nierzadkich, idealistycznych wywodów, jak to literatura wpływa na społeczeństwa, gdzie się czyta. Korzyści tych dowodzą badania naukowe. Często jako wzorzec podaje się kraje skandynawskie. Zastanawia mnie jednak przykład rosyjski. Rosjanie czytają więcej od nas, a mimo tego tak podatni są na propagandę. A może wcale nie są bardziej podatni od nas? Może po prostu w przeciwieństwie do nas są propagandą bombardowani? Jeśli zastanowić się, jak wielu Polaków jest gotowych uwierzyć w rozmaite spiskowe teorie dziejów, to może należy wysnuć wniosek, że to my jesteśmy bardziej naiwni.
 I kolejne pytanie. Czy czytelnicy sensacyjnych powieści, które spiskowe teorie serwują, nie są bardziej łatwowierni? A może właśnie już przyjęli szczepionkę i odróżniają prawdę od fikcji?
 Tak czy owak, szczerze wątpię, by ktoś zaczął czytać powieści, aby stać się mądrzejszym, bardziej empatycznym albo wynaleźć wehikuł do podróży w czasie. Dlatego podkreślałbym inny, akcentowany już wcześniej walor: PRZYJEMNOŚĆ!


poniedziałek, 8 września 2014


To był znajomy koń


 Ładna, poruszająca scena w pożegnalnym filmie Akiry Kurosawy Jeszcze nie z 1993 roku. Emerytowany profesor i pisarz podejmuje w domu swoich byłych, dorosłych już uczniów. Czasy II wojny światowej, więc o mięso na posiłek niełatwo. Nauczyciel dowiaduje się, że dostępna jest konina. Przy stole opowiada, co spotkało go podczas zakupu.
 Gdy rzeźnik na straganie kroił mięso, oczekującemu profesorowi spojrzał w oczy przechodzący koń. Widz też ma szansę zajrzeć konikowi głęboko w oczy. Starszy pan tak oto relacjonuje tę chwilę:
 To był znajomy koń ze szkoły oficerskiej, w której uczyłem. Patrzył na mnie długo jakby pytał: „Profesorze, a cóż to pan kupuje w tym sklepie?” Poczułem się podle. Naprawdę. Chciałem zapaść się pod ziemię. A wiecie, że koń ma wielkie oczy.


czwartek, 4 września 2014


Jedną transfuzję poproszę
(tylko dla czytelników o mocnych nerwach)


 Fachowa promocja kanadyjskiego filmu La petite reine (2014) w reżyserii Alexisa Durand-Braulta. Projekcja na Festiwalu Filmów Frankofońskich w Angouleme odbiła się całkiem sporym medialnym echem także i u nas. Na rozmaitych portalach czytam nagłówki:
Skandal na festiwalu - widzowie mdleli na filmie, projekcję przerwano;
Widzowie mdleli na premierze filmu. Przez szokujące sceny;
Ekscesy na premierze filmu. Jedna osoba w szpitalu
Tylko jedna? Ale chyba nie przez zapalenie wyrostka robaczkowego?

 Widzowie opuszczają salę przed zakończeniem filmu? To od razu przywodzi mi na myśl Nieodwracalne (2002) Gaspara Noé. Scena z gaśnicą. Mało kto został na widowni. Najodważniejsi, uodpornieni… niezrównoważeni… ciekawi gwałtu na Monice Bellucci. Bo wówczas ten gwałt był niezdrowym wabikiem, ale by dotrwać do jednej makabry trzeba było przebrnąć przez inną jeszcze. Właśnie tę z gaśnicą. Prawie na początku. Najgorszą.
 Widzowie wymykają się w trakcie seansu? To przypomina mi festiwal Camerimage 2000 w Łodzi. Podczas realistycznie pokazanych walk psów koleżanki rezygnują z dalszego ciągu Amores perros (2000) Alejandra Gonzáleza Iñárritu. Ten film wygrał cały festiwal, a ponieważ studiowaliśmy filmoznawstwo skłoniło nas to do rozważań, czy krytykiem filmowym może być ktoś, kto nie jest w stanie znieść drastyczności i/lub obsceniczności w kinie.

 Dlaczego widzowie mdleli w Angouleme? Doczytuję, że słabo zrobiło im się na widok transfuzji, jakiej poddaje się główna bohaterka, kolarka.      
- Panie, to teraz już na transfuzjach mdleją? A może nie już, a jeszcze?
- Wystarczyła transfuzja? Nikomu nawet głowy nie ucięli? 
Działa tu zapewne znana zasada. Jeśli film o wampirach, kosmitach, zombiakach, samurajach, gladiatorach, to dużo można wytrzymać. Ale jeśli świat w filmie niepokojąco przypomina codzienną szarówkę i w tej szarzyźnie dzieje się coś nieprzyjemnego, o, to już można naprawdę zapalenia wyrostka robaczkowego dostać. Nawet dwóch.

 Dla tych, którzy nie mają ochoty na rzemiosła kolarskiego kulisy (napomknę, że film oparty jest na faktach) ostrzegam, że tytuł polski może nic wspólnego nie mieć z oryginalnym. Tytułowa mała królowa to określenie roweru. W jednym z artykułów możemy znaleźć wyjaśnienie – tak Francuzi mówią potocznie na rower. Zdaje mi się, że wyrażenie to najchętniej używają niektórzy tylko Francuzi, głównie chyba dziennikarze prasy sportowej, ale nie to jest najważniejsze. Najistotniejszym jest, że w języku polskim nie ma takiego powiedzonka, a więc film będzie nazywał się u nas Za wszelką cenę albo Cena zwycięstwa lub Królowa szos. A może będzie to kolejny popis błyskotliwości naszych dystrybutorów, objawi się nierzadkie zamiłowanie do parafraz i dzieło zostanie sprowadzone pod tytułem Co dwa koła, to nie jedno.    

 Czujność zalecam nie tylko tym, którzy pragną dzieła uniknąć. Warto ją zachować także, by utworu nie przegapić. Ja już nie mogę się doczekać. I założę się, że dotrwam do końca seansu.
Marzy mi się taki dialog:
- Na co bilecik? Na nocny maraton z Piłą?
- Nie, dziękuję, dzisiaj jestem w nastroju jakby lirycznym.
- A więc może amputacja? W kosmosie! W montażu równoległym z porodem mutanta pół-człowieka, pół-kosmity.
- Nie, żadnych kosmitów. Mówię przecież, że dzisiaj w grę wchodzi najwyżej lekki podmuch późnowiosennego wiatru. Dziś jestem w nastroju co najwyżej na… transfuzję.
- Służę uprzejmie.
- Czy transfuzja będzie w 3D?
- Niestety 2D.
Hmm, to prawie tak, jakby jej nie było. Trochę jak na średniowiecznej rycinie.
Ale co tam! Nie jestem gadżeciarzem. Zamawiamy.
- Z transfuzją raz!


poniedziałek, 16 czerwca 2014


Nie jestem przesądny
albo spóźniona przypowiastka na piątek trzynastego


Drapacz chmur. Pokój. Słoneczny dzień.
Młody mężczyzna wychodzi na parapet i otwiera okno.
Za jego plecami rozlega się śpiewny, kobiecy krzyk:
- Niech pan zejdzie! Niech pan tego nie robi!
Młodzian odwraca się, lekko uśmiecha, mówi radiowym, ciepłym głosem:
- Proszę się nie martwić. Nie szkodzi, że to trzynaste piętro. Nie jestem przesądny.
I skacze.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014


Chcę wiedzieć mniej


 Sto razy przymierzałem się do wpisu na temat mediów. Od dawna na celowniku mam programy informacyjne. Przede wszystkim główne, telewizyjne wydania, gdzie selekcja tematów powinna być szczególnie staranna, gdzie najlepsi dziennikarze powinni, bo ja wiem, może przesadzam – powinni otwierać okno na świat?
 Notatki mnożyły się, pęczniały. Ciasto wciąż rosło. Wylewało się z foremki. A foremka, jak to na blogu, nie może być zbyt obszerna.
 Kupiłem grudniowy numer Odry. Zachęciła mnie Marta Perchuć-Burzyńska, kartkując czasopismo na antenie TVP Kultura (też medium, ale jednak inne, zupełnie inne). Kupowałem z chętką szczególną na artykuł Tomasza Kozłowskiego Ultracharyzma i wnerwo-newsy.
 Zapisków przybywa, myśli, spostrzeżeń przybywa. Niby czym więcej, tym lepiej, ale oczyma wyobraźni widzę, jak tekst rozprzestrzenia się na stronie Internetowej. Zalewa ją. Przykrywa. Wydostaje się poza jeden skromny adres. Opanowuje całą sieć. Dzwoni do mnie prezes Internetu. Dzwonią do mnie służby specjalne rozmaitych państw (tyle że już nie telefonicznie, a do drzwi dzwonią, z groźbą oczywistą, że jak na dzwonienie nie zareaguję, to kolbami w drzwi załomocą). W końcu elaborat pokonuje granice ekranu komputerowego, komputera w ogóle. Tyje i tyje. No i co najgorsze – nikt go nie czyta.
 I dlatego podjąłem męską, kobiecą decyzję. Trzeba się zmitygować. Wynurzenia własne oraz refleksje przytaczane na temat mediów informacyjnych (a w istocie rozrywkowych, a właściwie maszynek do robienia oglądalności, tj. pieniędzy) muszę pokroić na plasterki. Na małych gustownych talerzykach podawać. Nie mówię, że od razu na talerzykach Rosenthala jak truskawki w Milanówku. Ale muszą być rozmiarów skromnych.
 Pierwszy plasterek. Na dobry początek, zgodnie ze szkołą Websterowską, cytat. Wypowie się Edward Bond, wybitny brytyjski dramatopisarz:
Telewizja zajmuje się samymi zdarzeniami, nie ich znaczeniem. „Kulturą” zajmuje się tylko wtedy, gdy można ją przekształcić w miałki produkt konsumpcyjny.


środa, 26 lutego 2014


Nie tylko arcydzieła


 Zawsze uważałem za coś prostackiego zainteresowanie wyłącznie wybitnymi dziełami sztuki. Pomijam już oczywisty problem określenia co jest wybitne, a co nie jest. Nawet jeśli przyjmiemy, że wiele dzieł Mozarta, Chopina albo liczne dokonania Shakespeare’a są genialne, ograniczenie odbioru sztuki do pewnej wąskiej grupy artystów największych dowodzi, że nie jest się prawdziwym wielbicielem sztuki. Nie wiem, czy można w ogóle mówić o zainteresowaniu.
 Nieraz widziałem kręcących nosem po wizycie w teatrze albo takich, którzy współczesne dzieło literackie przykładają do Dostojewskiego, Kafki, Gombrowicza, narzekają, że nie dorównuje. Ich snobistyczna sugestia jest taka – mam do tego stopnia wyrafinowany gust, że zadowolić mnie może tylko dzieło doskonałe.

 Czym jest arcydzieło? Dla mnie jest to takie artystyczne dokonanie, w którym już nic nie da się poprawić. Niekoniecznie jest idealne, po prostu jakakolwiek zmiana czy ingerencja jest zbyteczna. Bez niej utwór jest taki, jak być powinien. Oczywiście arcydzieło to także kategoria ilościowa. Nie może być każdego roku pięćdziesiąt arcydzieł filmowych czy literackich. Po pierwsze dlatego, że się to nie zdarza. Tego dowodzi praktyka. Po drugie, zawsze jest coś, co nas samych zadowala najbardziej i dla tego „najbardziej” określenie arcydzieło powinno być zarezerwowane. Stąd uważam, że dzieło może być wybitne, ale nie być arcydziełem. Odwrotnie być nie może.
 Snob zazwyczaj jest niesamodzielny. Snob nie powie o dziele powszechnie nisko ocenianym, że to dzieło dla niego jest wybitne. Owszem, istnieje także rodzaj snobizmu, kiedy snob koniecznie chce być w poprzek popularnym gustom, ale i wtedy od tych gustów i opinii jest zależny. Podstawowa zasada snoba – podoba mu się niewiele. Rzadko coś chwali.  
 Na obcowanie wyłącznie z arcydziełami pozwolić mogą sobie ci, którzy sporadyczny mają kontakt ze sztuką. Szczególnie jeśli mówimy o teatrze czy muzyce granej na żywo. Literatura czy kino mogłyby być wyjątkiem, nietrudno wyobrazić sobie kogoś, kto czyta powieści wyłącznie okrzyknięte genialnymi, ale i tutaj łatwo znaleźć dowód, że nie mamy do czynienia z prawdziwym wielbicielem i smakoszem literatury. Nawet największe pisarki i najwięksi pisarze obok utworów wybitnych stworzyli dzieła wartościowe, ale już nie idealne. Więc taki kolekcjoner arcydzieł czyta Lolitę, Blady ogień, Śmiech w ciemności Nabokova, ale czy może przeczytać też moją ulubioną Maszeńkę? Bo nie wiem, czy w literaturoznawstwie (a może w prasie po prostu?) Maszeńkę nazywają arcydziełem. A czytając wielkiego Michała Choromańskiego, Zazdrość i medycynę może przeczytać, Schodami w górę, schodami w dół, raczej też, Szpital Czerwonego Krzyża, trudno powiedzieć, a Białych braci z pewnością nie? I tak, kolejny autor, Zbrodnie i karę, Biesy, Idiotę, Braci Karamazow można, na Gracza szkoda czasu? I nigdy żadnego autora nie przeczyta się w całości?

 W czytaniu podstawową kategorią jest przyjemność. Arcydzieło czy nie arcydzieło, warto czytać dla przyjemności. To po pierwsze. Po drugie, czym większym jesteś smakoszem i koneserem, tym więcej wyciśniesz z dzieła sztuki. Co nie znaczy, że nie możesz czegoś odrzucić, skrytykować czy uznać za bezwartościowe.
 Zygmunt Kałużyński mawiał, że nawet najgorszy film ma przynajmniej jedną scenę, dla której warto go obejrzeć. Mam wątpliwości, czy absolutnie każdy, niemniej coś jest na rzeczy. Czym większy z ciebie znawca, tym więcej jesteś w stanie docenić. (A że z polskich komedii romantycznych czy amerykańskich, telewizyjnych dramatów biograficznych nie da się nic, ale to nic wycisnąć, to już inna sprawa).

  Przykład filmu przeciętnego. Kurczę na kwaśno (1985) Claude’a Chabrola. Przeciętny, ale warto obejrzeć, bo po pierwsze Chabrol, po drugie niepozbawiony jest smaczków:
- inspektor Lavardin kreowany przez Jeana Poireta, początkowo czarujący, łagodny starszy pan, potem brutal. Smaczne przejście i gra z naszym odbiorem postaci na podstawie zewnętrznych atrybutów.
 - sprawa jeszcze smaczniejsza - młody Lucas Belvaux jako Louis Cuno. Belvaux późniejszy autor trylogii Zbieg, Wspaniała para, Po życiu (wszystkie 2002) oraz Prawa słabszego (2006) pokazywanego w głównym konkursie w Cannes.
 - wreszcie skarb filmowy najistotniejszy. Sympatyczna postać Henriette kreowana przez Pauline Lafont. Byłby to walor sam w sobie, ale jest jeszcze tragiczne tło. Aktorka (córka słynnej Bernadette Lafont) zginęła 11 sierpnia 1988 roku w wieku 25 lat podczas wspinaczki górskiej. Kurczę na kwaśno nie jest jej ostatnim filmem. Zdążyła jeszcze zagrać w kolejnych ośmiu (w tym u Godarda), niewątpliwie jednak znacznie dłuższa jest lista filmów, w których zagrać już nie zdążyła.


czwartek, 20 lutego 2014


Poza kanonem - Detektyw


 Czasem szczególną sympatią obdarzamy niekoniecznie najistotniejsze dzieła artystów. Przykład może stanowić niezwykle przeze mnie lubiany obrazek Alfreda Kubina Detektyw (ok. 1935), który pięć lat temu zobaczyłem na wystawie w MCK-u, a teraz spoglądam na jego reprodukcję w katalogu.
 Jest to rodzaj karykatury. Na próżno by szukać w nim Kubinowskiego mroku. Pan z płaskim nosem i z wąsami. Ubrany w kraciasty płaszcz, który podobnie jak kapelusz-czapka, przypomina Holmesa. Ale jest coś w tym mężczyźnie niezgrabnego, wydaje się on statyczny. Może idzie nieporadnie, może jest pijany, może śledzi kogoś. Stopy rozstawione ma na zewnątrz (kaczy chód). Wygląda trochę jakby pozował do zdjęcia. Niewyraźne oczy, które mogą kojarzyć się wręcz ze ślepcem. Idzie (stoi?) jakąś boczną uliczką. W tle domy, miasteczko, ale on wychodzi jakby poza nie (szukając na łąkach, w lesie, w odludnym miejscu śladów zbrodni?). Widać też rower oparty o nasyp. Jego?
 A może powodem tej nieporadności, tego braku zdecydowania, ślepoty, zagubienia, jest przerażająca prawda o zbrodni. Czyżby więc i na tym obrazku odnaleźć można było mrok Kubina?
 Warto przyglądać się dziełom spoza głównego nurtu, spoza kanonu. 


wtorek, 18 lutego 2014


Jedna fotografia zamiast tysiąca słów


 Po co nam przysłowia i porzekadła? Z pewnością nie po to, by traktować je jak prawdy objawione i jedynie przytakiwać, choć większość z nas przytakuje, nie zastanawia się. Nie wiem, kto, kiedy po raz pierwszy użył formułki: Jedno zdjęcie powie więcej niż tysiąc słów. Obecnie jest to motto wielu fotoreporterów i być może takie jest też źródło powiedzonka. Dzisiaj przysłowiami stają się „złote myśli” ludzi mediów, reklamy, biznesu. Zbyt łatwo przyjmujemy je za trafne.
 Ile razy słyszałem hasło, w dwóch wersjach prezentowane powyżej, o obrazie i słowie, tyle razy wszyscy automatycznie się z nim zgadzali. Pierwszy z nim problem polega na tym, że jest w nim element licytacji. Nie mówi o dwóch językach opisu rzeczywistości, z których każdy ma swoje atuty i swoje ograniczenia. Niestety wskazuje drogę rzekomo skuteczniejszą.
 Można interpretować je także i tak - ludzie są leniwi, nie przeczytają artykułu, lepiej dać im to, z czym ewentualnie się zapoznają. Wówczas przytakując, uprawialibyśmy nieuświadomioną samokrytykę.
 Nie skłaniam się do tej interpretacji (choć powszechność lenistwa intelektualnego jest faktem), bo i ona idzie w stronę licytacji, a ja licytować się nie chcę. Słowo i obraz to dwie równorzędne formy ekspresji. Każda ma swoje miejsce. 
 Oczywiście wielbiciele literatury nie raz mówili o wyższości swojej sztuki np. względem kina czy właśnie fotografii, pewnie rzadziej malarstwa czy muzyki. Ten punkt widzenia jest mi obcy.
 Fotografia, video-instalacje, performance, kiedyś happening, te dziedziny sztuki nadal wywołują nieufność. Też mogę oblać się farbą, myśli widz. Ktoś inny rymuje: jeśli nie potrafi, to do fotografii. Ten ostatni złośliwy żarcik (choć chętnie cytowany przez samych fotografów, przynajmniej niektórych, autoironicznie) ma swoje uzasadnienie w zdarzającej się przypadkowości efektu. Teoretycznie każdy kto ma w rękach aparat może zrobić nawet bez premedytacji dobre zdjęcie. Nie da się przypadkiem namalować wybitnego obrazu, skomponować sonaty czy napisać powieści. Tyle tylko, że posiadamy narzędzia do oceny fotografii. Dla mnie podstawowymi wyznacznikami są z jednej strony oryginalność, z drugiej powtarzalność efektu (nie wtórność, lecz powtarzalność jakości). Czasem za kryterium przyjmuje się wartość dokumentalną zdjęcia. 
 Nie chodzi mi o to, by teraz bronić fotografii jako dziedziny sztuki, bo takiej obrony z pewnością ona nie wymaga. Starałem się raczej, może zbyt obszernie, zbudować kontekst pozbawiony rywalizacji pomiędzy dyscyplinami artystycznymi.

 Jedna fotografia – tysiąc słów.
Jeśli literatura na wysokim poziomie, to jaka ogromna przyjemność z lektury tysiąca słów. Nie jest to zresztą liczba wygórowana. Może wydawać się duża tylko z perspektywy prasowej. W książce to drobny ustęp.
 Bach! Widzisz zdjęcie! Już! Ekscytacja! Reakcja! To przyjemne.
 Ale oto druga możliwość. Odmienna droga. Zatapiasz się w lekturze. Stopniowo w twojej wyobraźni kształtuje się obraz. Czytasz. Wędrujesz.

 Ile potrzebujemy słów? Włoski pisarz Alessandro Baricco powiedział kiedyś, że jeśli chcesz opisać relację kobieta-mężczyzna, a nie jest to relacja, którą można zamknąć w jednym prostym słowie, takim jak miłość, nienawiść, przyjaźń i zazwyczaj nie jest, to musisz napisać osiemdziesiąt stron, by ją oddać. A może trzysta stron albo tysiąc.
 Franciszek Starowieyski mawiał, że każde słowo wypowiedziane o dziele plastycznym jest literaturą. Może nie zawsze potrzebną. Właściwie już tytuł obrazu wykracza poza malarstwo.
 Dzisiejsza kultura preferuje obraz. Ludzie nie chcą i coraz częściej nie potrafią czytać, mówić, słuchać (nie mam oczywiście na myśli czynności tych w najbardziej podstawowym znaczeniu). Paradoks polega na tym, że gdy człowiek współczesny staje przed obrazem w galerii, często łaknie opisu werbalnego. Boi się, że istnieje jakaś jedyna właściwa odpowiedź na zagadkę, jaką jest obraz. Ogarnia go lęk, że on tej odpowiedzi nie zna. Wówczas literacki opis jest wybawieniem. Można go będzie powtórzyć w rozmowie. Zwalnia od samodzielnego myślenia. 

 „Obraz” to słowo bardzo pojemne. Możemy myśleć o malarstwie, o fotografii, o każdej graficznej ilustracji. Obrazki w mediach. Pożądamy ich. Pożeramy je.
 Jest w pełni uzasadnione, że ciekawią nas zdjęcia z Marsa. Czym innym jest, gdy czekamy na zdjęcia paparazzich. Na aktorkę opalającą się topless.
 Czym innym jest ciekawość, czym innym wścibskość, czym innym podglądactwo.
 Nie chodzi mi o hierarchię etyczną. Nie chodzi o to, że jedno jest dobre, a drugie złe. Chodzi raczej to, że jedno jest wartościową pożywką dla naszej wyobraźni, a drugie bez tej wyobraźni doskonale egzystuje.

 Czasem słyszę pytanie, czy na moim blogu będę zamieszczał zdjęcia, filmiki. Wtedy wyjaśniam, że ma to być blog literacki. Ma przyciągać i bronić się słowem. Bez posiłków.

 Ostatnio podróżuję bez aparatu. Pomyślałem, że jeśli nie będę mechanicznie utrwalał widoków, miejsc, sytuacji, to zmuszę mój umysł do innego zapisu. A gdy obawiam się, że coś zapomnę (inna rzecz, zapominanie czasem jest ok, po co pamiętać każdy nieistotny detal), zawsze mogę zanotować w dzienniku. To większy wysiłek i nie ma pewności, jaką wywoła wizję u ewentualnego czytelnika. Ale pytanie, czy chcę przekazać mu obiektywną, techniczną reprodukcję obrazu, czy też chcę podzielić się z nim moimi własnymi odczuciami.
 Jest to wyzwanie. Nie sztuczne utrudnienie, ale pójście inną drogą.
 Do podróży bez aparatu nie namawiam. Niech każdy podróżuje tak, jak chce. Jeszcze chyba nie doszliśmy do etapu, kiedy gadżety i technika stanowiłyby jedyną naszą pamięć.


poniedziałek, 6 stycznia 2014


Abchazji ligowa-ill kichania lajkonik


 Jak wiadomo telefon komórkowy ma zdolności telepatyczne. Na każdym klawiszu znajdują się trzy kolejne litery. Można skorzystać z trybu, który zgaduje, co chcemy napisać. Wciskamy np. JKL, DEF, PQRS, ABC. Aparat już wie, że chodziło nam o słowo „jeść”, chociaż ja nie myślałem o żadnym słowie. Czy może tylko myślałem, że nie myślałem?
 Ugodowy i niezarozumiały aparat proponuje także inne słowa, o które mogło nam chodzić. Drugie na liście to słowo: „lesbijek” (dobrze, że nie ograniczył się do pierwszych czterech liter). Dwa ostatnie to „zjeść” i „jest”.
 Wychodzi na to, że odwieczny dylemat „mieć czy być” należy zastąpić „jeść czy być”. Zagwozdkę pomocny aparacik rozsupłał już za nas. Nie trzeba pisać traktatu. Odpowiedź prawidłowa – jeść!
 Niektóre zgadywanki zaskakują (bardziej niż „lesbijki”, bo „lesbijki” to przecież bardzo przydatne słowo w konwersacji). Np. gdy chcemy uzyskać „sms”, telefon zgaduje, że na myśl przyszedł nam „por”. Taki tradycjonalista-jarosz. Niezbyt często proponuje nam (to znaczy my jemu najpierw, a on nam potem, to już jest tylko jakby odtwarzanie propozycji) czasowniki w drugiej osobie. Bo po co nam w korespondencji formy „przyjdź, pójdziesz, zjesz, będziesz, czytasz, słuchasz”?
 Jak głupio brzmiałby sms: „Co teraz czytasz?”.
 Poproszony o przesłanie sms-a o dowolnej treści (sprawdzenie techniczne, coś jak „raz, raz, próba mikrofonu”), skorzystałem z sympatycznego trybu (także może, by raz jeszcze dokonać wglądu we własną, tajemniczą dla mnie, duszę) i wciskałem chaotycznie klawisze na ekranie. Powstała wiadomość: Abchazji ligowa-ill kichania lajkonik.
 Tak oto zostałem dadaistą.