środa, 26 lutego 2014


Nie tylko arcydzieła


 Zawsze uważałem za coś prostackiego zainteresowanie wyłącznie wybitnymi dziełami sztuki. Pomijam już oczywisty problem określenia co jest wybitne, a co nie jest. Nawet jeśli przyjmiemy, że wiele dzieł Mozarta, Chopina albo liczne dokonania Shakespeare’a są genialne, ograniczenie odbioru sztuki do pewnej wąskiej grupy artystów największych dowodzi, że nie jest się prawdziwym wielbicielem sztuki. Nie wiem, czy można w ogóle mówić o zainteresowaniu.
 Nieraz widziałem kręcących nosem po wizycie w teatrze albo takich, którzy współczesne dzieło literackie przykładają do Dostojewskiego, Kafki, Gombrowicza, narzekają, że nie dorównuje. Ich snobistyczna sugestia jest taka – mam do tego stopnia wyrafinowany gust, że zadowolić mnie może tylko dzieło doskonałe.

 Czym jest arcydzieło? Dla mnie jest to takie artystyczne dokonanie, w którym już nic nie da się poprawić. Niekoniecznie jest idealne, po prostu jakakolwiek zmiana czy ingerencja jest zbyteczna. Bez niej utwór jest taki, jak być powinien. Oczywiście arcydzieło to także kategoria ilościowa. Nie może być każdego roku pięćdziesiąt arcydzieł filmowych czy literackich. Po pierwsze dlatego, że się to nie zdarza. Tego dowodzi praktyka. Po drugie, zawsze jest coś, co nas samych zadowala najbardziej i dla tego „najbardziej” określenie arcydzieło powinno być zarezerwowane. Stąd uważam, że dzieło może być wybitne, ale nie być arcydziełem. Odwrotnie być nie może.
 Snob zazwyczaj jest niesamodzielny. Snob nie powie o dziele powszechnie nisko ocenianym, że to dzieło dla niego jest wybitne. Owszem, istnieje także rodzaj snobizmu, kiedy snob koniecznie chce być w poprzek popularnym gustom, ale i wtedy od tych gustów i opinii jest zależny. Podstawowa zasada snoba – podoba mu się niewiele. Rzadko coś chwali.  
 Na obcowanie wyłącznie z arcydziełami pozwolić mogą sobie ci, którzy sporadyczny mają kontakt ze sztuką. Szczególnie jeśli mówimy o teatrze czy muzyce granej na żywo. Literatura czy kino mogłyby być wyjątkiem, nietrudno wyobrazić sobie kogoś, kto czyta powieści wyłącznie okrzyknięte genialnymi, ale i tutaj łatwo znaleźć dowód, że nie mamy do czynienia z prawdziwym wielbicielem i smakoszem literatury. Nawet największe pisarki i najwięksi pisarze obok utworów wybitnych stworzyli dzieła wartościowe, ale już nie idealne. Więc taki kolekcjoner arcydzieł czyta Lolitę, Blady ogień, Śmiech w ciemności Nabokova, ale czy może przeczytać też moją ulubioną Maszeńkę? Bo nie wiem, czy w literaturoznawstwie (a może w prasie po prostu?) Maszeńkę nazywają arcydziełem. A czytając wielkiego Michała Choromańskiego, Zazdrość i medycynę może przeczytać, Schodami w górę, schodami w dół, raczej też, Szpital Czerwonego Krzyża, trudno powiedzieć, a Białych braci z pewnością nie? I tak, kolejny autor, Zbrodnie i karę, Biesy, Idiotę, Braci Karamazow można, na Gracza szkoda czasu? I nigdy żadnego autora nie przeczyta się w całości?

 W czytaniu podstawową kategorią jest przyjemność. Arcydzieło czy nie arcydzieło, warto czytać dla przyjemności. To po pierwsze. Po drugie, czym większym jesteś smakoszem i koneserem, tym więcej wyciśniesz z dzieła sztuki. Co nie znaczy, że nie możesz czegoś odrzucić, skrytykować czy uznać za bezwartościowe.
 Zygmunt Kałużyński mawiał, że nawet najgorszy film ma przynajmniej jedną scenę, dla której warto go obejrzeć. Mam wątpliwości, czy absolutnie każdy, niemniej coś jest na rzeczy. Czym większy z ciebie znawca, tym więcej jesteś w stanie docenić. (A że z polskich komedii romantycznych czy amerykańskich, telewizyjnych dramatów biograficznych nie da się nic, ale to nic wycisnąć, to już inna sprawa).

  Przykład filmu przeciętnego. Kurczę na kwaśno (1985) Claude’a Chabrola. Przeciętny, ale warto obejrzeć, bo po pierwsze Chabrol, po drugie niepozbawiony jest smaczków:
- inspektor Lavardin kreowany przez Jeana Poireta, początkowo czarujący, łagodny starszy pan, potem brutal. Smaczne przejście i gra z naszym odbiorem postaci na podstawie zewnętrznych atrybutów.
 - sprawa jeszcze smaczniejsza - młody Lucas Belvaux jako Louis Cuno. Belvaux późniejszy autor trylogii Zbieg, Wspaniała para, Po życiu (wszystkie 2002) oraz Prawa słabszego (2006) pokazywanego w głównym konkursie w Cannes.
 - wreszcie skarb filmowy najistotniejszy. Sympatyczna postać Henriette kreowana przez Pauline Lafont. Byłby to walor sam w sobie, ale jest jeszcze tragiczne tło. Aktorka (córka słynnej Bernadette Lafont) zginęła 11 sierpnia 1988 roku w wieku 25 lat podczas wspinaczki górskiej. Kurczę na kwaśno nie jest jej ostatnim filmem. Zdążyła jeszcze zagrać w kolejnych ośmiu (w tym u Godarda), niewątpliwie jednak znacznie dłuższa jest lista filmów, w których zagrać już nie zdążyła.


czwartek, 20 lutego 2014


Poza kanonem - Detektyw


 Czasem szczególną sympatią obdarzamy niekoniecznie najistotniejsze dzieła artystów. Przykład może stanowić niezwykle przeze mnie lubiany obrazek Alfreda Kubina Detektyw (ok. 1935), który pięć lat temu zobaczyłem na wystawie w MCK-u, a teraz spoglądam na jego reprodukcję w katalogu.
 Jest to rodzaj karykatury. Na próżno by szukać w nim Kubinowskiego mroku. Pan z płaskim nosem i z wąsami. Ubrany w kraciasty płaszcz, który podobnie jak kapelusz-czapka, przypomina Holmesa. Ale jest coś w tym mężczyźnie niezgrabnego, wydaje się on statyczny. Może idzie nieporadnie, może jest pijany, może śledzi kogoś. Stopy rozstawione ma na zewnątrz (kaczy chód). Wygląda trochę jakby pozował do zdjęcia. Niewyraźne oczy, które mogą kojarzyć się wręcz ze ślepcem. Idzie (stoi?) jakąś boczną uliczką. W tle domy, miasteczko, ale on wychodzi jakby poza nie (szukając na łąkach, w lesie, w odludnym miejscu śladów zbrodni?). Widać też rower oparty o nasyp. Jego?
 A może powodem tej nieporadności, tego braku zdecydowania, ślepoty, zagubienia, jest przerażająca prawda o zbrodni. Czyżby więc i na tym obrazku odnaleźć można było mrok Kubina?
 Warto przyglądać się dziełom spoza głównego nurtu, spoza kanonu. 


wtorek, 18 lutego 2014


Jedna fotografia zamiast tysiąca słów


 Po co nam przysłowia i porzekadła? Z pewnością nie po to, by traktować je jak prawdy objawione i jedynie przytakiwać, choć większość z nas przytakuje, nie zastanawia się. Nie wiem, kto, kiedy po raz pierwszy użył formułki: Jedno zdjęcie powie więcej niż tysiąc słów. Obecnie jest to motto wielu fotoreporterów i być może takie jest też źródło powiedzonka. Dzisiaj przysłowiami stają się „złote myśli” ludzi mediów, reklamy, biznesu. Zbyt łatwo przyjmujemy je za trafne.
 Ile razy słyszałem hasło, w dwóch wersjach prezentowane powyżej, o obrazie i słowie, tyle razy wszyscy automatycznie się z nim zgadzali. Pierwszy z nim problem polega na tym, że jest w nim element licytacji. Nie mówi o dwóch językach opisu rzeczywistości, z których każdy ma swoje atuty i swoje ograniczenia. Niestety wskazuje drogę rzekomo skuteczniejszą.
 Można interpretować je także i tak - ludzie są leniwi, nie przeczytają artykułu, lepiej dać im to, z czym ewentualnie się zapoznają. Wówczas przytakując, uprawialibyśmy nieuświadomioną samokrytykę.
 Nie skłaniam się do tej interpretacji (choć powszechność lenistwa intelektualnego jest faktem), bo i ona idzie w stronę licytacji, a ja licytować się nie chcę. Słowo i obraz to dwie równorzędne formy ekspresji. Każda ma swoje miejsce. 
 Oczywiście wielbiciele literatury nie raz mówili o wyższości swojej sztuki np. względem kina czy właśnie fotografii, pewnie rzadziej malarstwa czy muzyki. Ten punkt widzenia jest mi obcy.
 Fotografia, video-instalacje, performance, kiedyś happening, te dziedziny sztuki nadal wywołują nieufność. Też mogę oblać się farbą, myśli widz. Ktoś inny rymuje: jeśli nie potrafi, to do fotografii. Ten ostatni złośliwy żarcik (choć chętnie cytowany przez samych fotografów, przynajmniej niektórych, autoironicznie) ma swoje uzasadnienie w zdarzającej się przypadkowości efektu. Teoretycznie każdy kto ma w rękach aparat może zrobić nawet bez premedytacji dobre zdjęcie. Nie da się przypadkiem namalować wybitnego obrazu, skomponować sonaty czy napisać powieści. Tyle tylko, że posiadamy narzędzia do oceny fotografii. Dla mnie podstawowymi wyznacznikami są z jednej strony oryginalność, z drugiej powtarzalność efektu (nie wtórność, lecz powtarzalność jakości). Czasem za kryterium przyjmuje się wartość dokumentalną zdjęcia. 
 Nie chodzi mi o to, by teraz bronić fotografii jako dziedziny sztuki, bo takiej obrony z pewnością ona nie wymaga. Starałem się raczej, może zbyt obszernie, zbudować kontekst pozbawiony rywalizacji pomiędzy dyscyplinami artystycznymi.

 Jedna fotografia – tysiąc słów.
Jeśli literatura na wysokim poziomie, to jaka ogromna przyjemność z lektury tysiąca słów. Nie jest to zresztą liczba wygórowana. Może wydawać się duża tylko z perspektywy prasowej. W książce to drobny ustęp.
 Bach! Widzisz zdjęcie! Już! Ekscytacja! Reakcja! To przyjemne.
 Ale oto druga możliwość. Odmienna droga. Zatapiasz się w lekturze. Stopniowo w twojej wyobraźni kształtuje się obraz. Czytasz. Wędrujesz.

 Ile potrzebujemy słów? Włoski pisarz Alessandro Baricco powiedział kiedyś, że jeśli chcesz opisać relację kobieta-mężczyzna, a nie jest to relacja, którą można zamknąć w jednym prostym słowie, takim jak miłość, nienawiść, przyjaźń i zazwyczaj nie jest, to musisz napisać osiemdziesiąt stron, by ją oddać. A może trzysta stron albo tysiąc.
 Franciszek Starowieyski mawiał, że każde słowo wypowiedziane o dziele plastycznym jest literaturą. Może nie zawsze potrzebną. Właściwie już tytuł obrazu wykracza poza malarstwo.
 Dzisiejsza kultura preferuje obraz. Ludzie nie chcą i coraz częściej nie potrafią czytać, mówić, słuchać (nie mam oczywiście na myśli czynności tych w najbardziej podstawowym znaczeniu). Paradoks polega na tym, że gdy człowiek współczesny staje przed obrazem w galerii, często łaknie opisu werbalnego. Boi się, że istnieje jakaś jedyna właściwa odpowiedź na zagadkę, jaką jest obraz. Ogarnia go lęk, że on tej odpowiedzi nie zna. Wówczas literacki opis jest wybawieniem. Można go będzie powtórzyć w rozmowie. Zwalnia od samodzielnego myślenia. 

 „Obraz” to słowo bardzo pojemne. Możemy myśleć o malarstwie, o fotografii, o każdej graficznej ilustracji. Obrazki w mediach. Pożądamy ich. Pożeramy je.
 Jest w pełni uzasadnione, że ciekawią nas zdjęcia z Marsa. Czym innym jest, gdy czekamy na zdjęcia paparazzich. Na aktorkę opalającą się topless.
 Czym innym jest ciekawość, czym innym wścibskość, czym innym podglądactwo.
 Nie chodzi mi o hierarchię etyczną. Nie chodzi o to, że jedno jest dobre, a drugie złe. Chodzi raczej to, że jedno jest wartościową pożywką dla naszej wyobraźni, a drugie bez tej wyobraźni doskonale egzystuje.

 Czasem słyszę pytanie, czy na moim blogu będę zamieszczał zdjęcia, filmiki. Wtedy wyjaśniam, że ma to być blog literacki. Ma przyciągać i bronić się słowem. Bez posiłków.

 Ostatnio podróżuję bez aparatu. Pomyślałem, że jeśli nie będę mechanicznie utrwalał widoków, miejsc, sytuacji, to zmuszę mój umysł do innego zapisu. A gdy obawiam się, że coś zapomnę (inna rzecz, zapominanie czasem jest ok, po co pamiętać każdy nieistotny detal), zawsze mogę zanotować w dzienniku. To większy wysiłek i nie ma pewności, jaką wywoła wizję u ewentualnego czytelnika. Ale pytanie, czy chcę przekazać mu obiektywną, techniczną reprodukcję obrazu, czy też chcę podzielić się z nim moimi własnymi odczuciami.
 Jest to wyzwanie. Nie sztuczne utrudnienie, ale pójście inną drogą.
 Do podróży bez aparatu nie namawiam. Niech każdy podróżuje tak, jak chce. Jeszcze chyba nie doszliśmy do etapu, kiedy gadżety i technika stanowiłyby jedyną naszą pamięć.